Vicky przechadzała się w tę i z powrotem po salonie, z rękoma założonymi na piersi i dolną wargą, zagryzioną pomiędzy zębami. Próbowała zagrzać miejsce na kanapie, lecz nie potrafiła. Wciąż wstawała, aby zrobić choćby kilka kroków. Denerwowała się, jak nigdy przedtem. Z nerwów zaczęła przygryzać nawet końcówki włosów, lecz szybko odrzuciła kosmyki na plecy, wzięła głęboki oddech i przetarła twarz dłońmi. Musiała być dzielna. Dzielna, jak nigdy dotąd, aby zwalczyć najgłębiej skrywane lęki.
Usłyszała szczęk zamka w drzwiach wejściowych. Nie miała odwrotu. Musiała stanąć twarzą w twarz z krzywdzącym ją mężczyzną i, jak księdzu na spowiedzi, powiedzieć mu, jak bezdusznym człowiekiem był, dotykając ją po raz pierwszy i jak wiele zła wyrządził jej każdym czułym, opiekuńczym spojrzeniem.
Powstrzymywała łzy, lecz z trudem. Słone krople cisnęły się do oczu, jak promienie słońca, wpadające przez przeszkloną, frontową ścianę. Najpierw ujrzała jego cień, a później parę nóg i dłoni, schowanych w kieszeniach. To właśnie tych dłoni bała się najbardziej. To one wyrządzały jej najwięcej bólu.
-Vicky - zaczął, siadając ciężko na kanapie. - Lekarze mówią, że zostałem otruty. Czy wiesz coś na ten temat?
Ciało dziewczynki zaczęło delikatnie drżeć, jednak wzrok miała zacięty, a oczy zwężone. Widziała szatyna jedynie przez wąskie szparki. Czuła mdłości, gdy patrzyła na niego całego.
-Tak, wiem - odparła sucho, głosem pozbawionym emocji, wyrzutów i współczucia. - To ja dosypałam tego proszku do wody. To ja cię otrułam. To ja chciałam, abyś zniknął i już nigdy więcej nie wyrządził mi krzywdy.
Justin w szoku wstał z kanapy. Jego usta rozchyliły się, a dłoń mimowolnie przebiegła wzdłuż włosów. Nie mógł uwierzyć, że ta mała, spokojna, niewinna dziewczynka, która do tej pory była na każde jego skinienie, chciała go zabić. Odebrać mu życie w sposób bezlitosny i bezduszny. Gdyby upił kilka łyków zatrutej wody więcej, jego rodzina w tej chwili wybierałaby rodzaj trumny, w jakiej zostanie pochowany. A wszystko przez malutką, pozornie bezbronną i zastraszoną Vicky.
-Słoneczko, o czym ty mówisz? To nie mogłaś być ty. Moja mała Vicky nie zrobiłaby czegoś tak strasznego. Nie byłabyś do tego zdolna.
Podszedł do niej powoli i pogłaskał po włosach. Dziewczynka po raz pierwszy gwałtownie obróciła głowę i zrzuciła jego rękę. Była odważna, jak nigdy dotąd. Nie bała się już sprzeciwić mężczyźnie. Nie bała się warknąć na niego, powiedzieć w twarz wszystko, co od początku chciała, aby wiedział. Czuła, że nie ma nic do stracenia. Nie ma, ponieważ wszystko już straciła. Swoją małą, dziecięcą godność i poczucie wstydu.
-A właśnie, że to zrobiłam. Mam dość tego, jak mnie traktujesz, mam dość łez i twoich okropnych dłoni. Mam dość bólu, jaki mi sprawiasz. Mam dość ciebie. Jesteś potworem, wykorzystującym dzieci. Normalni ludzie tego nie robią. Nie dotykają dzieci w sposób, w jaki robisz to ty - Vicky powtórzyła niemal każde słowo Bree, jakie usłyszała kilka godzin wcześniej.
-Aniołku, spokojnie, wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza.
Przytulił ją mocno ramionami i przymknął powieki, lecz szybko poczuł małe dłonie na klatce piersiowej, odpychające go z całą mocą. Puścił ją i spojrzał w załzawione oczy dziewczynki. Nie potrafił zrozumieć jej nagłej zmiany. Zaczęła zachowywać się w sposób, jaki zagrażał Justinowi. Pod wpływem emocji mogła wyjść na ulicę i pierwszej napotkanej osobie powiedzieć, jaki koszmar przeżywała pod jednym dachem z Justinem. Nie mógł do tego dopuścić. Musiał sprawić, aby znów zaczęła się bać. Tylko wtedy czuł się bezpieczny.
-Nie dotykaj mnie - wymamrotała szybko, gdy jego dłonie objęły jej chude ramionka. - Nie dotykaj mnie już nigdy więcej. Bree miała rację. Miała rację w każdym słowie. Jesteś potworem.
Z jednej strony Justina zszokowała pewność siebie Vicky i brak strachu w jej oczach, jednakże w jeszcze większe osłupienie wprawiła go wzmianka o nastoletniej Bree. Zaczął prawdziwie denerwować się, że jego silnie skrywany sekret wyjdzie na światło dzienne i pogrąży go. Nie wiedział jednak, w jaki sposób powinien uciszyć obie dziewczyny, ponieważ jego jedyną linią obrony było wzbudzanie strachu. One przestały się bać i właśnie brakiem przerażenia były w stanie ściągnąć go na samo dno.
-Powiem wszystkim, wiesz? - spojrzała na niego zza kurtyny długich, gęstych rzęs. - Powiem wszystkim, co mi robiłeś. Powiem wszystkim, jak mnie dotykałeś i sprawiałeś ból. Powiem o wszystkim, o czym kazałeś mi nigdy nikomu nie mówić. Ja już nie chcę się bać, a ciebie bałam się przez cały czas.
-Vicky, uspokój się - jego głos nabrał powagi. Zaczął bowiem wierzyć, że ta mała dziewczynka, która do tej pory nie zagrażała mu w najmniejszym stopniu, teraz była w stanie zrujnować mu życie. - Nie możesz nikomu o niczym powiedzieć, słoneczko. Nikomu. Wtedy mogłoby stać się coś złego. Bardzo złego. Kochanie, uspokój się, prześpij. Już cię nie dotknę. Nie zrobię ci krzywdy, aniołku. Nie zrobię.
Mężczyzna nachylił się i kilka razy musnął czubek głowy Vicky. Teraz to on zaczął się bać, choć nigdy wcześniej nie odczuwał strachu. Miał świadomość, że kilka wypowiedzianych przez Vicky zdań w przypływie złości i żalu raz na zawsze przekreśli jego życie. Bał się odpowiedzialności, bał się wymiaru sprawiedliwości, bał się krat więzienia. Wiedział, co więźniowie robią z człowiekiem takim, jak on. Nie dożyłby w więzieniu kolejnego poranka. Nie chciał umierać.
-Byłam spokojna przez cały czas, ale wiesz co? Powiedziałam sobie dosyć. Chcę być silna. Tak silna, jak Bree.
Spoglądała wprost w jego przerażone oczy. Widziała ten strach. Widziała strach, na który tak długo czekała. W końcu poczuła, że nie jest słaba i że może poczuć się lepiej.
Nie chciała stać przed nim dłużej. Uśmiechnęła się blado i wybiegła z domu, chwytając po drodze kurtkę. Była wolna.
***
Justin zaparkował na obrzeżach miejskiego parku i zgasił silnik samochodu. Był zły. Bardzo zły. Ze wściekłości drżały nawet jego duże, silne, męskie dłonie, które po zamknięciu auta automatycznym pilotem schował w kieszeniach spodni od garnituru. Rzadko kiedy zaciskał szczękę tak mocno, jak dzisiejszego popołudnia. Gdyby nie był tak dobrze wychowany, mógłby uderzyć pięścią w ścianę, a w parku wyżyć się na jednym z drzew. Potrzebował rozładowania emocji, nie poprzez seks, a agresję.
Kroczył wzdłuż jednej z parkowych alejek, co jakiś czas kopiąc butem mały kamień, który toczył się i zatrzymywał kilka metrów przed nim. Nie unosił wzroku, bo bał się, że jego agresywne spojrzenie mogłoby zabijać przypadkowych przechodniów. Naprawdę nigdy nie był tak wściekły. Nawet gdy padł ofiarą jednego z brutalnych, licealnych dowcipów, lub kiedy pierwszy raz przyłapał żonę na zdradzie.
Ujrzał ją kilkadziesiąt metrów przed sobą. Siedziała na jednej z ławek, z nogą założoną na nogę. Prowokowała samą postawą. Posiadała typ urody, który niezaprzeczalnie podobał się Justinowi, lecz teraz nie wywierały na nim wrażenia ani jej anielskie rysy twarzy, ani piękne ciało. Miał ochotę udusić ją gołymi rękoma i z wyższością patrzeć, jak z trudem nabiera w płuca powietrza.
-Jesteś małą, cholerną dziwką, wiesz? - warknął gwałtownie, gdy zbliżył się na wystarczającą odległość do szczupłej brunetki, siedzącej na jednym z krańców ławki.
Bree uniosła wzrok znad ekranu telefonu i posłała Justinowi bezczelny, doskonale wyćwiczony uśmiech. Bawiła ją złość mężczyzny. Bawiła ją jego zaciśnięta szczęka i palce, zwinięte w pięści. Czerpała ogromną satysfakcję, wiedząc, że doprowadziła wiecznie spokojnego Justina Blacka do takiego stanu.
-Wiesz, że kiedy się denerwujesz, jesteś jeszcze bardziej seksowny, niż zazwyczaj? - z prowokacyjnym uśmiechem wstała z ławki i zaczęła błądzić dłonią po jego klatce piersiowej w górę i w dół, nie odrywając od niego wzroku. Za kurtyną jej gęstych, długich rzęs kryła się zarówno słodycz, jak i dojrzałość oraz mściwość.
-Przestań zachowywać się, jak kurwa - warknął ochryple.
Bree nie zwracała uwagi, że Justin kolejny raz wyzwał ją w najgorszy, możliwy sposób. Była obrażana przez ludzi zbyt wiele razy, aby brała ich zdanie do serce. Nie udawał już zimnej suki. Po prostu nią była.
-Mógłbyś mieć każdą, kobietę, wiesz? Każda mogłaby być na twoje zawołanie, na skinienie twojego palca. Każda oddawałaby ci się w każdym możliwym miejscu, o każdej porze dnia i nocy. Każda miałaby mokro w majtkach po jednym spojrzeniu na twoje umięśnione, seksowne ciało. Każda krzyczałaby twoje imię po jednym, niewinnym dotyku. I każda byłaby gotowa zrobić dla ciebie wszystko - stanęła tak blisko niego, że pomiędzy ich złączone klatki piersiowe nie zmieściłby się nawet podmuch jesiennego wiatru. - Ale niestety zapomniałam, że ty od dorosłych, dojrzałych kobiet, znacznie bardziej wolisz małe, niewinne, bezbronne dziewczynki, prawda? - nadal bezczelnie śmiała mu się prosto w twarz, mimo że wkroczyła na poważne, pozbawione humoru tematy.
-Zamknij się, jesteś bezczelna i zupełnie niewychowana.
-A ciebie jak matka wychowała? Kazała ci zamykać się z małą jedenastolatką na tylnych siedzeniach samochodu i gwałcić ją, nie zwracając uwagi na łzy w jej oczach, rozpacz na twarzy, krzyki bólu i błagania, abyś wreszcie przestał?
Teraz już nawet sama Bree stwierdziła, że śmiejąc się, nie miałaby współczucia dla biednych, skrzywdzonych przez Justina dzieci. Szczękę miała zaciśniętą niemal w równym stopniu, co Justin. Wpatrywała się w jego oczy bez mrugnięcia. Czekała na to, co powie, jak się zachowa. Przez moment miała nawet wrażenie, że uderzy ją z otwartej dłoni w policzek, ale w ostatnim momencie się wycofał.
Justina natomiast ogarnęło ogromne przerażenie, którego w dalszym ciągu nie okazywał. Strach wylewał się jedynie z jego oczu, razem z ostrym spojrzeniem. Bree znała go jednak zbyt słabo, aby to dostrzec. Widziała jedynie, że silnie wyprowadziła go z równowagi.
Nagle za plecami Justina rozległy się szybkie, nerwowe kroki. Gwałtownie odwrócił głowę, choć nadal czuł przy swoim ciele ciało Bree. Obiecał sobie, że nie spuści z niej wzroku, dopóki brunetka nie zrobi choćby kroku w tył. Teraz jednak impuls kazał mu się odwrócić. Obok ich zbliżonych ciał wyrosła postać Zayna, trzymającego małą dłoń przestraszonej Abby. Oboje przenosili wzrok raz na Justina, raz na Bree. Trwali w identycznym szoku. Nie słyszeli bowiem kłótni mężczyzny z brunetką. Widzieli jedynie ich dwuznaczną pozycję, bardzo zbliżone ciała i twarze. Wyglądali, jak para kochanków, okazująca sobie uczucia w blasku słońca.
-Odsuń się ode mnie - warknął do piętnastolatki.
Marzył o tym, aby jak najszybciej uciec, zanim Bree zdążyłaby powiedzieć to samo, co jemu przed chwilą, Zaynowi. Był w pułapce. Z jednej strony od świata odgradzała go Bree, a z drugiej syn wraz z dziewczyną. Wszyscy troje czekali. Czekali na jego słowa, na gesty, na grymasy powstałe na twarzy.
-Jest twój synek, Justin. Pochwal mu się, jaki z ciebie prawdziwy, dominujący mężczyzna - Bree machnęła ręką z wyższością. Wygrywała. Justin nie miał możliwości obronić się przed jej zarzutami. - Powiedz mu, jak głaskałeś małą Vicky po głowie, jak kazałeś jej siadać na swoich kolanach. Dotykałeś ją i tego samego oczekiwałeś od niej, gnoju. Kazałeś jej robić to, czego nie rozkazałbyś nawet dorosłej kobiecie. Kładłeś ją na łóżku, przygniatałeś swoim ciałem i gwałciłeś, potem mówiąc jej, że robiłeś to wszystko z miłości. Przyznaj się, jak obrzydliwie wkładałeś jej rękę w majtki. Przyznaj się, jak molestowałeś ją samym spojrzeniem. No przyznaj się! - Bree z całej siły uderzyła pięścią w jego klatkę piersiową i po raz pierwszy rozpłakała się na oczach kogokolwiek. Bree, znana pod pseudonimem największej suki, pokazała, jak silne emocje władały jej ciałem i duszą.
Ani Bree, ani Abby nie znały Justina na tyle dobrze, aby wiedzieć, co czuł, po samym spojrzeniu w jego oczy. Zayn znał go jednak doskonale. Po pierwszym spojrzeniu w tęczówki w odcieniu mlecznej czekolady jego ciało zostało sparaliżowane szokiem, bólem i wściekłością. Justin nigdy nie potrafił kłamać. Teraz również w jego spojrzeniu kryła się szczerość i błaganie o litość.
-Jak mogłeś - wyszeptał ze łzami w oczach. - Jak mogłeś być takim potworem. Jak mogłeś przez tyle lat udawać, wciąż kłamać - Zayn niemal czuł ból Vicky. Czuł również swój własny rodzaj bólu na myśl, że jego ojciec, mężczyzna, który zawsze był dla niego autorytetem, okazał się pozbawionym duszy, moralności i sumienia pedofilem.
Justin czuł, że to jego koniec. Koniec życia, które wiódł do tej pory. Zayn mógłby wybaczyć mu oszustwa, zdrady, nawet morderstwo, ale nigdy nie zaakceptowałby myśli, że jego ojciec krzywdził małe, niewinne dzieci.
Szatyn uciekł. Uciekł z parku biegiem w stronę samochodu, którego silnik gwałtownie odpalił, i ruszył z piskiem opon.
Jechał, aby umrzeć fizycznie. Śmierć duchową właśnie poniósł.
~*~
Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale od kilku dni piszę całe rozdziały w trzy, cztery godziny, wow.
A więc widzicie, sekret wyszedł na światło dzienne. Jestem ciekawa, czego spodziewacie się w przyszłym rozdziale. Myślę, że mogę Was odrobinę zaskoczyć :)
ZAPRASZAM WAS RÓWNIEŻ NA DRUGĄ CZĘŚĆ MOJEGO DAWNEGO OPOWIADANIA BLACK TEARS. JEST JEDNAK MAŁO ZALEŻNA I BEZ ZNAJOMOŚCI PIERWSZEJ CZĘŚCI MOŻECIE SPOKOJNIE CZYTAĆ MOJE NOWE OPOWIADANIE, MYŚLĘ ŻE NAJŁADNIEJSZE, CHOĆ NIE ORYGINALNE :)